"On y va!"
Tak rzekłam, a w wolnym tłumaczeniu z francuskiego znaczy to podobno „chodźmy”. Te słowa zapoczątkowały Wielką Francuską Włóczęgę, znaną też jako Nie Zrobiliśmy Żadnego Planu i Nie Zarezerwowaliśmy Żadnych Hoteli. I było to działanie celowe, albowiem do ostatniej chwili nie było wiadomym, czy jedziemy, czy może raczej nous restons à la maison, czyli że zostajemy w domu. Z raptem 3-godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy w drogę, by już 1090km później dotrzeć do pierwszego poważnego przystanku.
W tle śpiewała PJ Harvey, a był to przystanek porażający i traumatyczny, albowiem trafiliśmy w okolice Verdun – gdzie przez przeszło 10 miesięcy toczyła się jedna z największych bitew I wojny światowej. Stąpając po wyboistej ziemi, pooranej pociskami ponad 100 lat temu i która świadectwem jest nadal rzezi niewyobrażalnej, towarzyszyło mi wrażenie przedziwne – że ziemia ta jest nasiąknięta krwią niczym pękata, opasła gąbka. I że jak tylko krok zrobię, a stopa moja dotknie gleby, to ta krew wypłynie z wnętrza znowu i światło dzienne ujrzy. Tak się jednak nie stało, a gołe i łyse niegdyś połacie ziemi na nowo przejęła natura i życie tchnęła w martwe onegdaj tereny.
Opuściwszy cmentarzysko udaliśmy się dalej na zachód. Przejeżdżając przez Amiens, zbliżaliśmy się sprawnie do kolejnego punktu, a mianowicie do klifów w Étretat. Jadąc wiejskimi uliczkami północnej Francji mignął mi nagle między drzewami pewien tajemniczy château. Szybko okazało się, że Château de Fréfossé kryje w sobie pewną mroczną legendę, a podobno we Francji od legendy do prawdy wcale nie jest tak daleko.
A było to tak...
W Étretat żyły swego czasu razem ze swym ojcem, majętnym kupcem, 3 piękny dziołchy – Eleanor, Jacinta i Catherinette. Wszystkie 3 były lubiane przez mieszkańców i znane ze swej gracji, wdzięku i piękna. Każda z panien była również zaręczona z żołnierzem, bo za mundurem panny sznurem. Na trzech dziewkach zawiesił oko również baron Fréfossé, który zaprosił je do swojego château. Kiedy dziewczęta odmówiły, urażony baron zaczął planować zemstę. Eleanor, Jacinta i Catherinette postanowiły ukrywać się do momentu, aż sprawa przycichnie – ich jedyną przyjemnością i ucieczką były nocne spacery w blasku księżyca po klifach w Étretat. Baron jednak domyślił się, że dziewczęta wychodzą, postanowił więc zaczaić się na nie i doprowadzić sprawę zemsty do końca. Gdy tylko dostrzegł je, idące w stronę klifów, wyskoczył z krzykami gromkimi i obrażając je paskudnie – zaczął gonić. Dziewczętom udało się skryć w jaskini, gdzie postanowiły przeczekać rzeź. Nie słysząc już krzyków barona dziewczęta zaczęły szukać wąskiego wyjścia, którym początkowo dostały się do środka – jakież było ich zdziwienie, gdy okazało się, że wyjście zostało zasypane. Parę dni później ciała dziewcząt zostały odnalezione przez kobietę zbierającą muszle przy plaży. Jaskinia, która początkowo była ich schronieniem – stała się przekleństwem. Baronowi nie dane było jednak zapomnieć o tym, co zrobił – duchy dziewcząt prześladowały go do końca jego dni.
Te same klify, które kryją w sobie tajemnicę trzech francuskich dziołch, portretował również Claude Monet – który spędził w Étretat większość lutego 1883 roku i powracał tam cyklicznie aż do 1885 roku. Monet namalował ponad 90 obrazów, które ukazują rzeczone klify o różnych porach dnia, w różnym świetle i aurze.
Prosto spod malowniczych klifów, w zacinającym deszczu ruszyliśmy w stronę pewnego tajemniczego zamczyska. Legenda głosi, że pewnego razu Archanioł Michał zwrócił się do biskupa Avranches, św. Auberta i rzekł: „Grzeszniku! Zbuduj mi kościół na skale!”. Św. Aubert postanowił zignorować te prośby, w związku z czym Archanioł Michał musiał uciec się do bardziej stanowczych technik perswazji – dotknął głowy nieszczęśnika palcem, wypalając mu dziurę w czaszce (którą to dziurawą czaszkę można oglądać dziś w bazylice w Avranches). Św. Aubert podobno krzyknął: kur**! i finalnie uległ, a budowa sanktuarium Mont-Saint-Michel ruszyła. Oryginalna nazwa po łacinie brzmiała „Mons Sancti Michaeli in periculo mari”, co oznaczało „Wzgórze św. Michała w niebezpiecznym morzu” – nazwę tą sanktuarium zawdzięcza przypływom, które sprawiają, że Mont-Saint-Michel wygląda, jakby istotnie dryfowało pośród niespokojnych wód.
Przez kolejne stulecia opactwo było milczącym świadkiem awantur i konfliktów, dlatego też nie raz było podpalone, atakowane, szturmowane i oblegane (jedno z takich oblężeń trwało… 30 lat). Poniekąd również dlatego Mont-Saint-Michel nieustannie rozbudowywano, umacniano, fortyfikowano – dzięki czemu było to jedyne tego typu miejsce w Normandii, które nigdy nie zostało zdobyte. Lata świetności opactwa św. Michała minęły, a sakralne gmachy zmieniono w więzienie zwane „Bastylią mórz”. Dopiero w 1863 roku mroczne więzienie zamknięto, podobno ze względu na powszechnie potwierdzone informacje dotyczące karygodnego traktowania więźniów. Mówi się, że Mont-Saint-Michel przetrwało rewolucję właśnie ze względu na tymczasową transformację w budzące grozę więzienie – podczas gdy wiele gmachów sakralnych burzono celem pozyskania materiałów budowlanych.
Z końcem XIX wieku Mont-Saint-Michel ponownie zaczęło przyciągać rzesze pielgrzymów, ale też ciekawskich podróżników, którzy na własne oczy chcieli ujrzeć bogate w historię opactwo. Wybudowano drogę, którą bez względu na poziom wody można było dostać się na wzgórze i którą kursował swego czasu nawet tramwaj parowy. Tą samą drogą podążaliśmy w ulewnym deszczu, by zobaczyć wyłaniającą się zza mgły posępną twierdzę – która zaspokoiła mój głód osobliwości, mroku i tajemnicy, a i sypnęła jeszcze szczyptę wymyślności i misterium na wierzch. Opuściliśmy mury Mont-Saint-Michel pod czujnym okiem brązowego, błyszczącego od deszczu monumentu Joanny d’Arc, strzegącego wejścia do kaplicy.
Desperacko próbując wysuszyć przemoknięte do suchej nitki buty oraz czapki (które finalnie i tak stały się kolejnymi milczącymi ofiarami Mont-Saint-Michel) ruszyliśmy dalej na zachód, gdzie prędko przebiegliśmy przez parę nadmorskich miasteczek. Kończąc dzień w Angers, pozostało nam jedynie dotrzeć do naszego zajazdu, zarezerwowanego dosłownie godzinę wcześniej i oddalonego od miasta raptem 30km. Nastał mrok. Przemierzając egipskie ciemności, gdzie tylko blady księżyc oświetlał nam drogę, mijaliśmy szumiące pola, a jedynymi świadkami tej podróży było parę strachliwych jeleni i zając. Nawigacja prowadziła nas wiejskimi drogami, aż w świetle reflektorów auta zauważyliśmy drogowskaz – Manoir du Bois Noblet.
Wjechaliśmy na posesję w absolutnym mroku, wokół panowała głucha cisza. Oświetlając latarkami drogę do posiadłości, otworzyliśmy ciężkie, skrzypiące drzwi i weszliśmy do środka. Sympatyczne starsze małżeństwo od razu ruszyło, by czym prędzej zaprowadzić nas po kamiennych, krętych schodach do pokoju – który okazał się być iście zamkową komnatą, gdzie ze starych ścian spoglądały na nas bogate gobeliny, a wiekowe łóżko z baldachimem stanowiło centralną część pokoju. Nie byliśmy w stanie dojrzeć w ciemnościach, że przyjdzie nam tej nocy spać w XVI wiecznej francuskiej posiadłości. Rozglądając się po komnacie przyłapałam swoje odbicie w bogato zdobionym, złotym lustrze, oświetlonym przy pomocy złoconych kandelabrów – aż moje oko nie spoczęło na starym, wiklinowym wózku, stojącym w kącie pokoju.
Lalki. Lalki patrzące ogromnymi szklanymi oczami z każdego kąta pokoju, lalki w wózkach, lalki bez wózków, lalki siedzące, lalki stojące. Postanowiłam nie tracić czasu – i czym prędzej przyjąć solidną dawkę vin blanc. Nastała głęboka noc, która upłynęła mi na przekręcaniu się z boku na bok i wpatrywaniu w ciężki, bordowy baldachim. Wyczekując poranka i pierwszych promieni słońca postanowiłam zgłębić historię tego miejsca tajemniczego – lecz nie odnalazłam żadnych sensacyjnych informacji. W świetle dnia okazało się, że z okien pokoju widać rozległe, imponujące winnice, a z iście królewskiej jadalni dobiegł nas zapach dopiero co wypieczonych croissantów i świeżo parzonej czarnej kawy.
Z błogosławieństwem starszych państwa opuściliśmy Manoir du Bois Noblet, jednak patrząc na niknącą w oddali posiadłość nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że komnaty te skrywają jednak jakąś tajemnicę…
Dotarliśmy niedługo później do doliny Loary – gdzie czekały na nas trzy rosłe zamczyska do zwiedzenia. Jednak to Château de Chenonceau zrobił na nas wrażenie największe, a dlaczego? Moim osobistym zdaniem dlatego, że zwany jest on również Château des Dames, czyli Zamkiem Dam – i widać kobiecą rękę (nie jedną nawet), która tam zaprowadziła porządek i ład. Ale zanim ten porządek i ład nastał, to dzieje budowli tej były burzliwe, dzikie i szaleńcze.
Historia zamku sięga XIII wieku (chociaż są i wzmianki mówiące o wieku XI) – wtenczas należał on do rodu Marques. Jean’owi Marques’owi życie było wszakże niemiłe – w ramach kary za podniesiony bunt w 1412 roku posiadłość została spalona, ostała się jedynie niewielka wieża, nazwana finalnie Wieżą Marques. Zamczysko zostało odbudowane, młyn ufortyfikowano, ale Marques’om nie dane było nacieszyć się château w nowej odsłonie – w związku z rosnącymi długami Pierre Marques, spadkobierca Jean’a, postanowił sprzedać posiadłość.
Nowym właścicielem okazał się Thomas Bohier, szambelan Karola VIII Walezjusza – który z marszu zburzył większość tego, co na miejscu zastał. W 1515 roku rozpoczęła się budowa nowego zamczyska, nadzorowana twardą ręką przez jego żonę – Katherine Briconnet. Niedługo po zakończeniu budowy Thomas Bohier zmarł, a dwa lata później jego los podzieliła Katherine – aczkolwiek na drzwiach zamczyska zdążyli jeszcze umieścić motto: „S’il vient à point, me souviendra” („Jeśli uda mi się zbudować Chenonceau, zostanę zapamiętany”).
W 1535 roku Chenonceau został zajęty przez Franciszka I Walezjusza – wyszło na jaw, że syn Bohier’ów miał parę zaległych fakturek i płatności, oddać musiał zatem zamek. Po śmierci Franciszka, Henryk II sprezentował posiadłość swej kochance – Diane de Poitiers. To właśnie Diane, która zakochała się w Chenonceau od pierwszego wejrzenia, zadecydowała o budowie łukowatego mostu, który łączył zamek z drugim brzegiem rzeki. Zachwycona Chenonceau, rzuciła się następnie w wir ogrodniczych prac, dzięki czemu możemy dzisiaj podziwiać zadbane, bogate ogrody, obfite w kolorowe kwiaty, bujne warzywniki, gdzie gałązki uginają się od pękatych warzyw, a także owocowe drzewa, których zapach niesie się po terenach Chenonceau.
Po śmierci Henryka II wdowa po nim, Katarzyna Medycejska rzekła: basta. Zażądała od Diane Château de Chenonceau w zamian za Château Chaumont. W tamtej chwili Katarzyna postawiła sobie jeden nadrzędny cel: rozbudować zamczysko bardziej, lepiej i wystawniej niż jej poprzedniczka. Zamek zyskał nowe pomieszczenia, ogrody, a z rozbudowanej galerii oglądać można było pierwszy pokaz fajerwerków – naturalnie podczas jednej z wystawnych imprez Katarzyny.
Po jej śmierci zamczysko przejęła jej synowa, Ludwika Lotaryńska – która przebywając w Chenonceau dowiedziała się o zamachu na swego męża. Henryk III wpadł w zasadzkę przebywając w Saint-Cloud na przedmieściach Paryża, skąd dowodził oblężeniem. Podobno pewnego razu dominikanin Jacques Clement błagał żarliwie o audiencję u króla, argumentując, że niesie arcyważne informacje, do rąk własnych musi dostarczyć. Zaprowadzono go zatem do Henryka, który właśnie urzędował w toalecie i siedząc na sedesie począł czytać, co mnich mu przedłożył – skupiony na czytaniu nie zauważył, że mnich klęknął przed nim, by zadać mu śmiertelny cios nożem w podbrzusze. Henryk nie pozostał jednak dłużny – udało mu się lekko skaleczyć zamachowca w czoło. Żaden z nich nie wyszedł cało z tej potyczki, Ludwika natomiast popadła w głęboką depresję. 11 lat spędziła snując się w czarnych, żałobnych szatach bez celu po komnatach zamku, który zmyślnie udekorowała bogatymi gobelinami, zdobionymi wizerunkami czaszek i kości.
Zamczysko zostało ostatecznie wykupione przez Henryka IV, który spłacił tym samym długi Katarzyny Medycejskiej, odziedziczone następnie przez Ludwikę. Posiadłość trafiła w ręce Cesara de Bourbon’a, syna Henryka IV i jego kochanki, Gabrielle d’Estrees i pozostawała w rękach Bourbon’ów przez przeszło 100 lat. Bourbon’owie jednak nie byli tak żywo zainteresowani zamczyskiem jak ich poprzednicy – obraz po obrazie, rzeźba po rzeźbie, sprzedawali wyposażenie Chenonceau, z czego sporo monumentów trafiło do…Wersalu.
W 1733 roku w Chenonceau zagościli zgoła inni towarzysze – zamek został wykupiony przez Claude i Louise Dupin’ów (z rodziny Dupin’ów wywodzi się również George Sand). Salonik literacki Louise Dupin gościł takie literackie gwiazdy jak Wolter, Monteskiusz czy Jean-Jacques Rousseau. Louise ocaliła również zamek podczas rewolucji – argumentując, że przecież zamek łączący dwa brzegi rzeki Cher jest jedynym mostem w promieniu wielu mil, jest więc on niezbędny absolutnie w kontekście podróży, biznesów i takich tam. Ostatnią damą-właścicielką była Marguerite Pelouze, bogata dziedziczka, która zainwestowała tyle funduszy w Château de Chenonceau i wystawne balangi, że…zbankrutowała.
Z głowami parującymi od informacji o kolejnych właścicielkach zamczyska Chenonceau ruszyliśmy w stronę Orleanu. A jak Orlean – to Dziewica Orleańska, Joanna d’Arc we własnej osobie.
Podczas wojny stuletniej Joanna, na którą spłynęło boskie światło i błogosławieństwo, przyczyniła się znacznie do paru zwycięstw francuskiej armii – twierdząc, że istotnie działała pod wpływem boskiego objawienia. Wedle wizji sam Bóg nakazał jej wyzwolić ojczyznę spod angielskiego panowania. Karol VII, chcąc sprawdzić, jak wiele wizja ta ma wspólnego z prawdą, wysłał Joannę d’Arc do oblężonego Orleanu – który po 9 dniach został oswobodzony. W końcu jednak, po paru znaczących zwycięstwach o jej losie zadecydowała przegrana bitwa pod Compiègne. Schwytana i przekazana Anglikom, została osądzona przez, naturalnie, bardzo wiarygodny kościelny sąd – i spalona na stosie w Rouen* w wieku lat 19.
Nasze kroki skierowaliśmy jednak w pierwszej kolejności ku Musee des Beaux-Arts, gdzie oczy moje przyjęły tak kolosalną dawkę sztuki wybornej, sztuki wybitnej i nadzwyczajnej, że dusza moja najadła się artyzmem i pięknem do syta. Następnie zwróciliśmy się ku Katedrze św. Krzyża, gdzie w 1429 roku we mszach i błogosławieństwach uczestniczyła właśnie Dziewica Orleańska – teraz katedrę zdobią szklane okienne witraże, które przedstawiają udział Joanny w wyzwoleniu Orleanu. W progach katedry przywitał nas dymny, kościelny zapach, a na zimną posadzkę padały cienie rzucane przez kolorowe witraże. Wysokie gotyckie sklepienie zdawało się łączyć z samym niebem, a aura zadumy i zamyślenia głębokiego unosiła się wokół niczym gęsta, szara mgła.
W tylnej części katedry dostrzegłam spowitą w mroku rzeźbę Joanny d’Arc. Wytężyłam wzrok i patrzyłam na nią długo, tak długo, że aż w którymś momencie zdawało mi się, że unoszę się w powietrzu i patrzę z góry na rzeźbę, na witraże kolorowe i na całą monumentalną katedrę. Że widzę, jak francuski tłum uradowany kroczy wraz z Joanną d’Arc ulicami wyzwolonego Orleanu. Że oślepia mnie słońce odbijające się w lśniącej zbroi Joanny i że słyszę prychanie białego konia, na którym siedzi dumnie. Że mogę dosłyszeć dzierżoną przez nią, furkoczącą na lekkim wietrze flagę – aż w końcu widzę, że brzegi jej zajmują się żywym ogniem. Jestem z powrotem w katedrze i czas wracać do domu.
*Wadą planu pt. „Nie Zrobiliśmy Żadnego Planu” był fakt, że w Orleanie napotkaliśmy tylko małe, smętne muzeum z małym, smętnym, 15-minutowym filmem o życiu Joanny dArc, natomiast w Rouen, do którego nie dotarliśmy – znajduje się podobno muzeum całkiem bardzo niezłe. Po powrocie z francuskiej włóczęgi uraczyłam się natomiast filmem, który był zadośćuczynieniem za mierne muzeum, a który to film polecam Wam nad wyraz tu i teraz – „Męczeństwo Joanny d’Arc” z 1928 roku.