Sydonia von Borck

„Wierny sługo. Kazaliśmy ująć Sydonię Bork w jej mieszkaniu w Marianowie z powodu niejakich wykroczeń oraz zarządziliśmy, aby była przesłuchana sądownie. Dlatego rozkazuję Tobie, abyś wespół ze sługami swymi udał się do Marianowa i z urzędnikami z aresztu przewiózł ją wozem na zamek w Oderburgu. Książę Franciszek, dnia 18 listopada 1619 roku.”

Dziś zabieram Was w podróż do XVI wiecznego Szczecina, gdzie prześledzimy historię Sydonii von Borck – pewnej pechowej szlachcianki, której jedno niewłaściwe zdanie, wypowiedziane w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie… zaprowadziło ją do grobu. A jeśli wolisz posłuchać o tej historii w formie podcastu, to zapraszam Cię do mojego podcastu „Osobliwości”.

Wedle akt procesowych Sydonia von Bork rodzi się w 1540 roku, choć niektórzy powiadają, że papiery sądowe odmładzają ją o co najmniej 6 lat. Jej przodkowie, Borkowie to zachodniopomorski ród szlachecki, który w herbie ma dwa wilki, wywodzi się od Słowian, a początki jego datowane są na wiek XII. Podobno na Pomorzu można nadal usłyszeć powiedzenie, że coś jest stare jak Bork i diabeł. Niektórzy Borkowie, w zasadzie to mam na myśli jednego konkretnego Borka, byli też znani w Europie jako ludzie, mówiąc delikatnie, zaczepni. A chodzi mi tutaj o Maćka von Bork, który totalnie miał skłonności do zaczepek – jak nie napadał z przyjaciółmi na krzyżaków zmierzających do Malborka, to więził księcia geldryjskiego Wilhelma. Jak akurat nie gasił swego zamku w Strzmielach, podpalonego naturalnie przez krzyżaków, to już organizował w zemście zbrojną wyprawę na ich tereny. Słowem – pieniacz. Może to właśnie po Maćku von Bork Sydonia dziedziczy swoją absolutną nieustępliwość? 

Sydonia dorasta u boku starszego rodzeństwa, Ulricha i Doroty, a ojciec Otto i matka Anna dokładają wszelkich starań, żeby dzieciom niczego nie brakowało. Jednak to Sydonia jest najbardziej rozpieszczona i wychowywana w wierze, że najpiękniejsza i najbardziej inteligentna – musi to mieć coś wspólnego z rzeczywistością, albowiem określano ją jako piękność Pomorza Zachodniego. Sydonia trafia w końcu jako młoda dziewczyna na dwór księcia Filipa I w Wołogoszczy i zostaje jedną z dwórek Marii Saskiej, pozostając na włościach panujących na Pomorzu od XII wieku Gryfitów. Nie ma jeszcze pojęcia, że moment, w którym jej stopa postanęła na dworze Gryfitów, odmieni jej życie na zawsze. 

 

W Wołogoszczy poznaje swego rówieśnika, najurodziwszego z synów księcia Filipa – Ernesta Ludwika i marzy o tym, by ten zwrócił na nią uwagę. Nie ma absolutnie konkurencji wśród innych dwórek i wpada w oko urodziwemu księciu, który obiecuje małżeństwo, obiecuje, ale ostatecznie decyduje się mezaliansu nie popełniać. Wybiera Zofię Jadwigę, córkę księcia brunszwickiego – bo biznes jest biznes, a polityka jest polityka. Mowa jest także o samym Filipie I, który miał zakochać się w młodej szlachciance, wykorzystać i porzucić. Jak do tego doszło, nie wiem, ale Sydonia opuszcza zamek i na odchodne wypowiada słowa, które staną się jej gwoździem do trumny – że nie minie lat 50, a ród Gryfitów wyginie. 

W 1568 roku umiera Otto Bork, ojciec Sydonii, pan na Wilczym Gnieździe, czyli zamku, który Borkowie zamieszkiwali przeszło 400 lat. Sydonia wraz z siostrą Dorotą zostają w Wilczym Gnieździe na łasce brata Ulricha, który niechętnie zajmuje się siostrami. Ubił z nimi interes życia, swojego w sensie – siostry zrzekły się praw majątkowych po rodzicach w zamian za utrzymanie i jakąś śmieszną rentę. Żona Ulricha z Sydonią i Dorotą jednak nie wytrzymuje, siostry opuszczają więc Wilcze Gniazdo i zaczyna się ich tułaczka po Pomorzu. Dwukrotnie tracą dobytek na rzecz pożarów, aż w końcu postanawiają się rozstać. Dorota kończy w majątku rodziny Wedlów (która Borkom wcale nie była tak przychylna, jakby się mogło wydawać), natomiast Sydonia ma większy problem z zagrzaniem miejsca. Tam gdzie przybywa, od razu robi się ambaras: musi się tłumaczyć, że szerzy paskudne plotki na temat księcia Jana Fryderyka, jakoby korzystał on z prawa pierwszej nocy (a było to prawo mężczyzny o wysokiej randze społecznej, rodzinnej lub religijnej do zdeflorowania świeżo poślubionej żony każdego z wprost mu podległych lub zależnych mężczyzn). Prawdą jest, że istotnie mogła być świadkiem rozpustnego stylu życia księcia podczas swego pobytu na dworze w Wołogoszczy, ale kto to widział rozpowiadać dalej takie pikantne szczegóły. Jak nie tłumaczy się z oczerniania księcia, to akurat oskarża pewnego mieszkańca wsi Ciemnik o pobicie. Słowem – dramat. Toczy nieustające sądowe boje z bratem Ulrichem o majątek rodzinny, co ciekawe, sama pisze pisma i pozwy w tej sprawie. Według zachowanych akt Sydonia w sądzie wygrywa i to wielokrotnie – czym Ulrich zupełnie się nie przejmuje, bo ma wyjebongo i nic tam nie będzie płacił. W końcu Sydonia doprowadza do egzekucji komorniczej, która jest jej wielkim sukcesem na polu sądowym – niektórzy mają jednak na ten temat inne zdanie.

W tym momencie wszyscy mieli już serdecznie dość i rzekli – basta. W 1604 roku krewni odsyłają Sydonię do klasztoru w Marianowie – gdzie już na wstępie afera, bo wysiadając z wozu Sydonia łamie nogę i już wie, że pobyt w klasztorze jest przeklęty. Jako najstarsza mieszkanka klasztoru piastuje stanowisko zastępczyni przełożonej – które jeszcze w tym samym roku zostaje jej odebrane. Sydonia nie ma czasu piastować odpowiedzialnego stanowiska zastępczyni, ponieważ wiecznie jest poza klasztorem, w rozjazdach – załatwia prywatne sprawy sądowe, gdzie motywem przewodnim jest bestialskie zagrabienie przez jej brata spadku po rodzicach. Sydonia jest absolutnie oburzona, że odebrano jej stołek zastępczyni, rozpoczyna więc otwartą wojnę z przełożoną, a zakonnice coraz głośniej skarżą się, że Sydonia zatruwa im życie, psiakrew! Pomiędzy wkurwionymi zakonnicami a Lupoldem von Wedel, który z jakiegoś powodu dopuszcza się pobicia względem niej, Sydonia po raz pierwszy odgraża się swoim Chimem. Chim to inaczej chowaniec, duch domowy, przybierający postać małego zwierzęcia, którego głównym zadaniem jest pomoc czarownicy.

I tego jest już za wiele dla wkurwionych sióstr zakonnych – w 1612 Sydonia zostaje oskarżona o czary po raz pierwszy. Na niczym spełza próba ucieczki, albowiem Sydonia zostaje zamknięta, oskarżona o niepoczytalność i nie pomaga w tym jej furia i sięganie po siekierę. W wysokiej gorączce majaczy, a wszystko to co pod wpływem majaków wypowie, jest zapisywane na poczet tego, że czarownicą jest i lepiej niech się przyznaje od razu. 

I tu szybkie wtrącenie skąd w ogóle to zamiłowanie do oskarżania na prawo i lewo, że ledwo sobie człowiek zaparzy ziołową herbatkę, to już słyszy, że to czary jakieś. No więc w XIII wieku w Europie można było zaobserwować zmiany klimatyczne, zwane też małą epoką lodowcową – temperatury znacznie się ochłodziły, zimy były dłuższe, co skutkowało mniejszymi plonami i głodem. Żeby zrozumieć dlaczego tak okrutna kara boska spłynęła na ludzi, naturalnie zwracali się oni ku kościołowi w poszukiwaniu odpowiedzi. Problem był jedynie taki, że zamiast odpowiedzi można było zauważyć wszechobecne bogactwo, wielkie wpływy i nepotyzm – i zanim by się wszyscy zorientowali, to kościół postanowił temu zaradzić, w dokładnie taki sam sposób jak zawsze, czyli znajdując kozła ofiarnego. I tym razem padło na kobiety – szybko okazało się, że to czarownice sprowadzają rzekomo deszcze, kataklizmy i inne pogodowe anomalie. Czynią więc zło ludziom, ergo – należy je potępić i dojechać. 

W 1487 roku został wydany katolicki traktat na temat czarownictwa o tytule „Malleus Maleficarum”, czyli po polsku „Młot na czarownice”, autorstwa dominikańskich inkwizytorów Heinricha Kramera i Jakoba Sprengera. Tekst szybko stał się podręcznikiem łowców czarownic i absolutnie podstawowym kompendium wiedzy o czarach i czarownicach ogólnie rzecz biorąc. Według tego niezwykłego dzieła kobiety cechuje mniejsza wiara, albowiem kobieta, z łacińskiego femina, pochodziła od fe, fides czyli wiara oraz minus, mines czyli mniej. Szach mat. Co więcej, wedle panów inkwizytorów kobiety są bardziej podatne na zakusy sił diabelskich, spółkowanie z diabłem i paktowanie z nim, mało tego, kobiety są też pozbawione inteligencji i chętniej i częściej oddają się przyjemnościom cielesnym. Co więcej, wedle autorów „wszelkie zło jest nieskończenie małe w porównaniu ze złem kobiety”. Dziewczyny, jeśli o tym nie wiedziałyście, to zwracam Waszą uwagę na to, że najwyraźniej macie dużo na sumieniu. Niektórzy nadgorliwcy traktowali misję wytępienia czarownic bardzo poważnie i tak np. Tomasz Torquemada, przeor dominikanin, w ciągu 18 lat swojej działalności posłał na stos 10 220 osób, 6800 zamęczył w torturach, a 97000 skazał na dożywotnie więzienie. Bogdan Frankiewicz w swojej książce „Sydonia” wspomina, że w 1568 roku nie było dnia, by w Rzymie nie zapłonął stos, a lęk przed diabłem posłał na śmierć 750 tysięcy ludzi w Europie. 

Sydonia była wręcz idealną ofiarą systemu tępienia czarownic – mimo skromnego wykształcenia znała się nieźle na fitoterapii, wertowała księgi związane z ziołolecznictwem, a swoją wiedzę dotyczącą ziół rosnących na Pomorzu chętnie wykorzystywała, niosąc pomoc cierpiącym. Używała chociażby czarnego bzu, znanego jako środka przeciwbólowego, moczopędnego, pomocnego przy anginie czy migrenie. Używany przez gospodynie domowe do sporządzania soków, konfitur czy powideł, okazał się ważnym dowodem w sprawie Sydonii – która podczas procesu zwróciła uwagę, zgodnie z prawdą z resztą, że czarny bez odpędza śmierć oraz życie. Życie dlatego, że przetwory alkoholowe z owocem czarnego bzu mogą mieć właściwości trujące. Zostało to jednak opatrznie zinterpretowane i wskazane, że Sydonia czarnym bzem i innymi ziołami czarowała i odbierała życie. Ci, którzy korzystali z jej usług bali się opowiedzieć się po jej stronie, bo w takim procesie jak się jest obrońcą oskarżonego, to już za moment można samemu się stać oskarżonym. 

Szlachciance von Borck nie pomogła też w procesie historia z jej ukochanym psem Jurgenem w roli głównej. Stroniąc od ludzi, którzy byli jej coraz mniej przychylni, Sydonia miała w sobie dużo ciepłych uczuć względem zwierząt – między innymi względem swojego ukochanego pieska. Niestety, pewien zawistny mąż, Henryk Prechel, którego zaloty Sydonia w przeszłości odrzuciła, tego właśnie ukochanego psa jej odebiera. Czy robi to, by się na niej odegrać? Być może. Faktem jest, że niedługo później umiera dziecko Prechela – i według niego oczywistym jest, że jest to odwet szlachcianki za zabranie psa. Sydonia mówi, że dziecko zmarło, bo zostało przez psa pogryzione, po prostu, ale to nie jej wina, jej tam w ogóle nie było. Tak więc pies staje się nieodłącznym elementem procesowych oskarżeń. Ktoś pyta: jak ten pies jej służył? Sydonia odpowie: przepowiadał moją śmierć. 

Jednak niezaprzeczalnie najpoważniejszym zarzutem postawionym Sydonii jest rzucenie klątwy na rodzinę książąt pomorskich z rodu Gryfitów. Uznano to wręcz za przestępstwo polityczne, ponieważ żegnając się z Ernestem Ludwikiem i przeklinając po stokroć jego rodzinę okazało się, że niedługo później dziwnym trafem kolejni Gryfici zaczynają umierać, często bezpotomnie. Było to absolutnie niebywałe biorąc pod uwagę fakt, że Gryfici potrafili mieć 8,10 nawet 11 dzieci, w tym po 6-7 synów, jakie jest więc prawdopodobieństwo, że nagle nie byli w stanie pozostawić po sobie żadnego potomka? Jako pierwszy, już w 1592 roku zmarł wspomniany kochanek Sydonii, Ernest Ludwik, 8 lat później jego brat, Jan Fryderyk, a trzech kolejnych zmarło na przestrzeni następnych kilku lat. W 1618 roku książę Filip II prosi podobno Sydonię o cofnięcie klątwy, na co ta stanowczo odmawia. Książę już jedną ręką podpisuje akt oskarżenia przeciw szlachciance, ale w ostatniej chwili niespodziewanie umiera. 

 W 1619 roku przeorysza Dorota von Stettin, z którą Sydonia delikatnie mówiąc poróżniła się podczas jednej z mszy, oskarża szlachciankę o czary. Chytra przeorysza wiedziała, że wedle Consitutio Criminalis Carolina, ówczesnego prawa niemieckiego, które miało również zastosowanie podczas wysyłania czarownic na stos, jej słowa muszą być potwierdzone przez jeszcze jednego naocznego świadka. Przekonuje więc swoją współlokatorkę z klasztoru w Marianowie, Annę von Apenburg, żeby ta istotnie potwierdziła jej makabryczne oskarżenia. Mało tego, dostaje się też innej mieszkance klasztoru, niejakiej Wolde, która podczas procesu wyzna na torturach, że do spółki z Sydonią czarowały, mordowały i ogólnie rzecz biorąc zaprzedały duszę diabłu. Tego było już za wiele – książę Franciszek, potomek zmarłego niedawno księcia Filipa II, podpisuje akt uwięzienia szlachcianki von Borcke.

Sydonii stawia się 70 zarzutów, z których każdy jeden mógłby posłać ją na stos. Oskarża się ją o najpierw o dokuczanie wkurwionym zakonnicom, następnie o czary, o sprowadzenie diabła na pastora z Marianowa i o śmierć kilku tam osób i właśnie pech chciał, że byli to akurat Ci nieszczęśni Gryfici. Istnieje teoria, że za podjudzaniem oskarżycieli stoi kuzyn Sydonii, Jobst von Borcke, który po śmierci jej brata Ulricha odziedziczył marne resztki majątku Borcków. Przebiegły Jobst wykombinował sobie, że pozbywając się Sydonii, pozbędzie się również kolejnych roszczeń i awantur sądowych w związku z odzyskaniem rodzinnego majątku. Sydonia oczekuje więc na absurdalny proces, podczas którego dochodzi niestety do nieporozumień, ponieważ sędzia jest głuchy, tak zupełnie dosłownie. Sama mówi też, że „na każde pytanie, jakie wy mnie postawicie, ja muszę odpowiedzieć. Gdybym milczała – kat zająłby się mną. Ale wy, dostojni, nie odpowiedzieliście na żadne z moich pytań. Przepraszam, na jedno, kiedy spytałam, gdzie jest mój obrońca. Powiedzieliście, że nie mógł przyjść. Jest to sprawiedliwe?”.  11 stycznia 1620 podczas przesłuchania świadków w Marianowie, sędzia, głuchy czy też nie razem z oskarżającymi są zgodni – Sydonia jest winna. Świadkowie potwierdzają, że swych wrogów przeklinała i zaklinała, przyzywała choroby i śmierć na nich, ale zapytani, czy jej działania były bezpośrednią przyczyną wspomnianych śmierci – milczą. Również Anna von Apenburg, pierwotnie oskarżająca Sydonię do spółki z Dorotą von Stettin decyduje się nie potwierdzać swoich zeznań przed sądem. 

Sydonia z początku naturalnie nie przyznaje się do stawianych jej absurdalnych zarzutów, co daje zielone światło katowi w myśl idei, że do mówienia trzeba czasem zmusić. Pod wpływem 3 serii tortur szlachcianka przyznaje, że parała się czarną magią, już niech wam będzie. Gdy zaprzestano bestialskich praktyk, a Sydonia odzyskuje siły i racjonalne myślenie, stanowczo zaprzecza, jakoby w ogóle umiała czarować. Przyznaje się jedynie dlatego, że jak sama mówi „ból odbierał mi rozum”. Wedle Bogdana Frankiewicza, cytuję, „kronikarze pomorscy wysoko oceniają inteligencję czarownicy z Marianowa. Znakomicie prowadziła swoje książki rachunkowe, była dociekliwa, umiała korzystać z aparatu destylacyjnego, podczas rozpraw sądowych lotnością umysłu górowała nad sędziami. Miała język ostry, myślała logicznie, trzeźwo”. Nie da się temu zaprzeczyć biorąc pod uwagę fakt, że Sydonia autentycznie powiedziała przed sądem co następuje: „Co książę odchodzący bezpotomnie chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje wygaśnięcie rodu Gryfitów i oddanie Pomorza w ręce Brandenburgii, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita nie wziął jej za żonę”. Mic dropped.

Sydonia musiała jednak przyznać przed sobą, że nie jest w stanie przekonać sędziów do prawdy, do tego, że czarować nie umie, że w jej psie nie jest żaden diabeł zaklęty, że nie rzuciła żadnej klątwy na Gryfitów. Przedłużający się proces i brak logiki całego tego ambarasu odciskają na Sydonii piętno. Przeżywając absolutne męczarnie i tracąc w cierpieniu rozum, szlachciance zaciera się powoli granica między wyobraźnią, a rzeczywistością. Odpowiadając na kolejne pytania zdaje jej się, że dumnie i elokwentnie odpiera argumenty oskarżycieli, podczas gdy tak naprawdę wypowiada zdania, które lekko mogą być odczytane jako atak na Kościół. W końcu mówi wprost: „Zetnijcie mą głowę, skoro tak chcecie, skoro jest ona wam potrzebna do spokoju waszych sumień”. I tak też się dzieje – latem 1620 roku Sydonia zostaje ścięta nieopodal Bramy Młyńskiej, która należy do murów miejskich ówczesnego Szczecina. Taki przywilej należał się tylko szlachcie, więc Sydonię najpierw ścięto toporem, a następnie spalono – wedle protokołu postępowania z czarownicami. Następnie prochy 80-letniej już wtedy szlachcianki von Borcke rozrzucono najprawdopodobniej po okolicy. Z dokumentów notariusza: „Jej spadek przyznaje się sądowi na pokrycie kosztów inkwizycji, a nie jej spadkobiercom. Wszystko zgodnie z prawem”.

Po śmierci Sydonii, latach 1620-1637 umiera bezpotomnie kolejnych czterech dziedziców gryfickich – śmierć Bogusława XIV, ostatniego męskiego przedstawiciela dynastii, który odchodzi w 1637 roku oficjalnie wieńczy koniec rodu Gryfitów. 17 lat po śmierci szlachcianki Pomorze zostaje podzielone między siebie przez Brandenburgię i Szwecję – i nie brakuje tu głosów, że klątwa Sydonii von Borck ostatecznie się dopełniła. Istnieją też teorie, że to nie klątwa wybiła Gryfitów a choroby genetyczne lub… spisek brandenburski. Na mocy układu pyrzyckiego z 1493 roku w razie bezpotomnej śmierci Gryfitów Pomorze miałoby przejść w ręce Brandenburgii, dlatego też domysły na temat spisku wcale nie są takie bezpodstawne. Spisek czy też nie, legenda Sydonii von Borck pozostaje żywa. 

Jej postać ciekawie puentuje szczeciński portret z XVII wieku autorstwa Lucasa Cranacha, który przedstawia dwie kobiety. Na pierwszym planie znajduje się Sydonia młoda, piękna i żywa, z przebiegłym uśmiechem na twarzy – a zaraz za nią Sydonia stara, pomarszczona i zgorzkniała. Pewien niemiecki pastor, zafascynowany postacią Sydonii do tego stopnia, że napisał o niej swego czasu powieść o tytule „czarownica klasztorna” ma swoją teorię na temat tego obrazu. Pastor zarzeka się, że obraz widział na żywo w zamku hrabiego von Borck i przekonuje, że na odwrocie obrazu znajduje się napis, który potwierdza, że postać starej Sydonii została domalowana później, przez innego artystę, na prośbę i polecenie Franciszka I – w czasach, gdy Sydonia, już jako stara kobieta, była więziona w zamku Oderburg.

Ponadto według niemieckiego pastora można od razu stwierdzić, że postać młodej i starej Sydonii to dwie różne szkoły malarstwa. Nieznane są nam losy oryginalnego obrazu, natomiast jego kopię możecie podziwiać dzisiaj w Muzeum Narodowym w Szczecinie. Będąc w tamtych rejonach nie zapomnijcie zajrzeć do Zamku Książąt Pomorskich, gdzie Sydonia spędziła młodość jako dwórka Marii Saskiej. Podobno nocą można dojrzeć postać snującą się w białych szatach wzdłuż murów – wedle niektórych to właśnie Sydonia, zwana niekiedy białą damą szczecińskiego zamku… 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Shopping Cart
Scroll to Top