0
Twój koszyk

Nawojka

„Otóż w dniu uroczystym zabrakło panny młodej. Na próżno szukano jej we wszystkich zakamarkach domowych, w ogrodzie, u sąsiadów. Nawojka przepadła bez śladu… I tylko na drodze wiodącej do Krakowa szedł, trwożnie oglądając się we wszystkie strony szczupły chłopaczyna w czarnym żakowskim przebraniu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie pacholęcia szukano przecież, lecz panny w ślubnym stroju z długimi jasnymi warkoczami”. 

Co wspólnego ma Lany Poniedziałek, pewien zdziadziały niemiecki neurolog i modlitewnik św. Jadwigi? Dziś zabieram Was do XV-wiecznego Krakowa, gdzie przyjrzymy się postaci Nawojki – pewnej zdeterminowanej wielkopolskiej studentki, której głód wiedzy niemal zaprowadził ją na stos. Wolisz posłuchać tej historii w formie podcastu? Zapraszam Cię do mojego podcastu „Osobliwości!”!

Legenda relacjonowana przez pewnego benedyktyna, Michała ze Spiża, głosi, że jesienią 1414 roku na studia na Akademii Krakowskiej zapisał się 15-letni Jakub (lub Andrzej, wedle niektórych przekazów), niepozorny chłopaczyna, który przybył do Krakowa z Gniezna. Uczęszczał na zajęcia bakalarskie i uczył się całe 3 lata, osiągając w międzyczasie nadzwyczajne wyniki – aż pewnego słonecznego dnia, a pech chciał, że był to akurat Lany Poniedziałek, Jakub został perfidnie oblany wodą, jak to właśnie w Lany Poniedziałek bywa. Powtarzając legendę: „To młodzież krakowska nie zaniedbywała starego włościańskiego zwyczaju dyngusa. Dwóch pachołków z wielkim wiadrem w ręku czatowała w zaułku w oczekiwaniu na nową ofiarę, wywiązał się pomiędzy nimi następujący dialog – „Patrz, dziewczyna w przebraniu bakałarza. Nieprawda. Bakałarz. Dziewczyna”. Na zatopioną w myślach  nie przeczuwającą Nawojkę spadł nagle strumień wody”. tak oto przemoczone szaty bakałarza Jakuba ujawniły ciało kobiece. I tak, po 3 latach okazało się, że Jakub to nie Jakub, tylko… Nawojka. Wieść szybko obiegła cały Kraków, „z największym oburzeniem trajkotały jęzory, zwłaszcza babskie” – a Nawojka stanęła przed sądem biskupim, jakżeby inaczej. W legendzie czytamy: „Wymyślano przeróżne kary dla bezwstydnicy, rózgami zasiekać, spławić w Wiśle, spalić na stosie.”

Dlaczego, zapytacie? Ponieważ ówczesne prawo absolutnie zakazywało kobietom studiować. To jednak Nawojce nie przeszkodziło, ponieważ istotnie przywdziała męskie szmaty i pod przybranym imieniem ruszyła na studia razem z innymi młodzieńcami. Wedle legendy Nawojka, córka Dominika, rektora gnieźnieńskiej szkoły parafialnej, otrzymała podstawowe wykształcenie w domu – nauczyła się czytać i pisać po polsku i po łacinie, ale dalej odczuwała głód wiedzy, ubiła więc interes życia ze swym bratem bliźniakiem, Jakubem, któremu, tak się składa, z nauką nie było po drodze. Rodzeństwo było do siebie podobne jak dwie krople wody, w związku z czym Nawojka wskoczyła w ciuchy Jakuba i w takim anturażu udała się do Krakowa. Jako enigmatyczny młodzieniec o wyjątkowej urodzie zawsze zamieniła parę słów z oczarowanymi sprzedawczyniami z pobliskich straganów: „Te przeróżne panie Maciejowe i Marcinowe chwytała przede wszystkim uroda jasnowłosego studenta, gdy spojrzał na nie ślicznymi, szarymi oczyma, każda z nich choćby najgorsze „skąpiradło” miękła i nakładała warząchwią w żebraczy garnuszek żakowski podwójną porcję flaków czy innego jadła”. Czar jednak prysł, gdy istotnie stanęła przed sądem biskupim, gdzie czekała ją najsurowsza z kar – śmierć. Od stosu uratowały ją osiągnięcia akademickie, referencje od profesorów i zagorzałe tłumaczenia, że grzech ten popełniła z miłości do nauki. W legendzie czytamy: „Czcigodne grono profesorskie chwaliło co niemiara nowego żaka z Dobrzynia za mrówczą pilność i zdolność. Zdanie to podzielały pyskate przekupki z rynku krakowskiego”. Sąd biskupi postanowił stosu nie podpalać – niektórzy twierdzą, że biskupowi bardzo spieszyło się na obiad do króla, w związku z czym wydał nadzwyczaj łagodny wyrok – Nawojka miała odpokutować w klasztorze i do końca swych dni modlić się, by Bóg wybaczył jej tę karygodną chęć kształcenia się. Wielkopolanka tak czy inaczej została pierwszą polską studentką, a dziennik „Słowo Polskie” z 1900 roku okrzyknął ją „pierwszą polską emancypantką”. Pierwszy żeński dom studencki przy ul. Reymonta 11 w Krakowie nazwano właśnie imieniem legendarnej studentki.

Według Aleksandry Maludy, autorki powieści „Podwójne życie Nawojki”, nasza bohaterka pochodziła z Płomian koło Dobrzynia nad Wisłą, a nie z Gniezna. Wedle tej wersji Nawojka miała być córką burmistrza Dobrzynia nad Wisłą. Wedle legendy: „Pan burmistrz puszczał koło uszu niewieście ploteczki, lecz gdy wybryki jedynaczki jęły zagrażać powadze jego stanowiska, podrapał się z zakłopotaniem po łysinie i rzekł – „Basta. Koniec z księgami i innymi głupstwami. Trzeba dziewkę wydać za mąż”. Mówi się, że wszystko zaczęło się w 1407 roku, gdy Nawojka postanowiła uciec po kryjomu z Dobrzynia w dniu jej planowanego ślubu – powód dobry jak każdy inny. 

Legenda głosi, co następuje: „Otóż w dniu uroczystym zabrakło panny młodej. Na próżno szukano jej we wszystkich zakamarkach domowych, w ogrodzie, u sąsiadów. Nawojka przepadła bez śladu… I tylko na drodze wiodącej do Krakowa szedł, trwożnie oglądając się we wszystkie strony szczupły chłopaczyna w czarnym żakowskim przebraniu. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie pacholęcia szukano przecież, lecz panny w ślubnym stroju z długimi jasnymi warkoczami”. Gdy po 3 latach studiów Nawojka szykowała się do złożenia końcowych egzaminów bakalarskich, została bezpardonowo zdemaskowana przez syna wójta z Gniezna, który akurat rozpoczynał w tym czasie naukę w Akademii Krakowskiej. Kolejna wersja legendy mówi o tym, że Nawojka ciężko zachorowała, został zatem zawezwany lekarz, który po skończonym badaniu ujawnił mistyfikację. Niezależnie od przyczyny ujawnienia prawdziwej tożsamości Nawojki, już wcześniej pojawiały się pewne przesłanki, albowiem: „Mistrz Jacek, opiekun bursy św. Anny, zarazem mu przydzielił na jego prośbę osobny kąt do spania i tylko studenci mruczeli na nowego kolegę, cóż to za żak niedołęga, który nie bierze udziału w psich figlach, nie uznaje bójek, nie spija po gospodach miodu i nie śpiewa czułych serenad pod oknami mieszkanek”.

Tak czy inaczej – oszustwo wyszło na jaw, Nawojce kazano opuścić uczelnię i zaszyć się za murami klasztoru, gdzie wedle niektórych źródeł została przeoryszą, a wedle innych prowadziła przyklasztorną szkółkę. Z klasztornej ery Nawojki zachował się tekst z jej modlitewnika, który określa się dzisiaj cennym zabytkiem języka polskiego. Za legendą: „Bo podobno zamknięta w celi klasztornej Nawojka, tak ją umoralniały mniszki, że w końcu biedulka sama uwierzyła w swój „grzech”. Owocem jej skruchy była owa książeczka do modlitwy, w której tekście dwa razy powtarzał się znamienny zwrot „Ja grzeszna Nawojka”. Tekst przetrwał najprawdopodobniej dzięki publikacji w książeczce do nabożeństwa, która służyła w modlitwie św. Jadwidze Andegaweńskiej – królowej Polski. 

Imię „Nawojka” również może nie być w tej legendzie przypadkowe – jest to stare polskie imię, poświadczone po raz pierwszy w 1411 roku i jest to żeńska forma imienia męskiego „Nawoj” – złożonego z dwóch członów, „na” od „naj” oraz „woj” od „wojownik”. Imię to miało sprawić, że ten, kto je nosi, stanie się prawdziwym (najlepszym) wojownikiem – chociażby w walce o dostęp do edukacji i nauki. 

Legenda Nawojki została swego czasu poddana nie lada próbie – reporter Janusz Roszko i dziennikarz Stefan Bratkowski postanowili przeprowadzić dogłębne śledztwo, by raz na zawsze orzec – tajemnica, legenda czy plotka to? Zanurkowali więc w archiwa, by znaleźć wszystkich studentów pochodzących z Wielkopolski i studiujących w czasie zgodnym z tradycyjnym przekazem. Z listy skreślono studentów, którzy studia ukończyli (Nawojka nie zdążyła), panowie przyjęli też, że Nawojka została zdemaskowana przez kogoś, kto przybył z tego samego miasta – jak na przykład wspomniany syn wójta z Gniezna. Szybko okazało się, że Nawojka istotnie była zapisana na uczelnię – jako Jakub, syn Dominika z Gniezna…

Ale skąd tak wielkie poruszenie studiującą kobietą? Skąd ta niezdrowa sensacja i przekonanie, jakoby doszło tu wręcz do złamania praw natury? Skąd głosy, że uczona niewiasta to „wzór odróżności” czy „okrutne dziwactwo”? Otóż w XV wieku nikomu się jeszcze nie śniło, że uczelnie i akademie w jakimkolwiek najbliższym czasie będą z otwartymi ramionami witać kobiety w swych szeregach. Jakiekolwiek próby zaprzeczenia takiemu kontekstowi społecznemu i kulturowemu traktowane były jak nieudolne naśladowanie mężczyzn (również w kwestii wyglądu oraz ubioru). W związku z patriarchalnym modelem rodziny kobieta była poniekąd uzależniona od męża, ojca czy brata – i nie uczestniczyła w życiu publicznym. No chyba że spojrzymy na kobiety z wyższych sfer, które istotnie miały większe przyzwolenie na brylowanie w towarzystwie, zwłaszcza jeśli sprzyjało to karierze męża, ale w innym przypadku? Zapomnij. W innym przypadku oczekiwania i obowiązki były jasne – siedzieć w domu, rodzić dzieci i się przypadkiem nie wychylać. Zręcznie ujął to Andrzej Szwarc w artykule dla Polityki: „Kolejne pokolenia kaznodziejów i pedagogów prezentowały katalog dziewczęcych i kobiecych cnót, do których należały posłuszeństwo i bierność, pobożność, pracowitość, wstrzemięźliwość seksualna przed ślubem i wierność mężowi”. W tak ukształtowanych wzorcach kulturowych nie było miejsca ani czasu na kształcenie kobiet, nawet średnie. Andrzej Szwarc zwraca uwagę na to, że: „Nawet jeśli szanowano bohaterskie uczestniczki walk o dobrą sprawę – z Emilią Plater włącznie – to ich postępowanie rozumiano jako wyjątek potwierdzający regułę”. 

Jakiekolwiek początkowe edukacyjne aspiracyjne wychodzące poza naukę języka francuskiego, grę na instrumentach, śpiew czy dobre maniery (a i te były przecież zarezerwowane dla przedstawicielek elit społecznych) wyrażano nie bez trwogi. Córki co zamożniejszych mogły liczyć na prywatne nauczycielki czy nauczycieli – wersja dla uboższych, ale nadal zamożnych to ewentualnie pensje prowadzone na przykład przez zakony żeńskie. Zaczęły się jednak pojawiać nieśmiałe głosy, że skoro kobiety są akceptowane na posadach prywatnych nauczycielek czy pielęgniarek, to niech chociaż posiądą odpowiednie przygotowanie i wykształcenie – zaznaczając przy tym jasno i wyraźnie, że broń Boże nie chodzi o wyjście poza dotychczasowe role społeczne kobiet. 

Przekonywano, że „uniwersytet nie zdemoralizuje, nie odciągnie kobiety od obowiązków żony i matki”. I argument niepodważalny, na który zwracała uwagę Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, nauczycielka, pisarka i orędowniczka żeńskiej oświaty – skoro nadrzędną misją kobiet jest wychowywanie dzieci, w tym również, a może raczej należałoby powiedzieć PRZEDE WSZYSTKIM chłopców, to kobiety muszą mieć ku temu jakieś edukacyjne podstawy.

Początki pierwszych studentek na uniwersytetach nie należały do najłatwiejszych – profesorowie grzmieli, że kobiety nie nadają się do nauki z przyczyn czysto biologicznych. Są rozemocjonowane, nie potrafią pojąć i zapamiętać dłuższych wykładów i co najgorsze – ich obecność na uczelnianych korytarzach rozprasza studentów płci męskiej! No chyba, że w takiej konfiguracji, jak w amerykańskim Oberlin College, który w swoje szeregi przyjmował kobiety już od 1837 roku, ALE – musiały one spełnić specyficzne warunki, by w ogóle móc się kształcić. Jakie to warunki, zapytacie? Pranie, cerowanie, sprzątanie i podawanie do stołu studiującym mężczyznom. Teorie o niemożności dopuszczenia kobiet do studiów wyższych powtarzano w takich periodykach jak krakowski „Czas” – gdzie jeszcze pod koniec XIX wieku trąbiono, że na przeszkodzie kształcenia kobiet lekarek stoi „brak sił fizycznych i zdolności umysłowych”. Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego donosił za to, że „kobiety ze względu na szczególne właściwości ich temperamentu i ich uzdolnienia umysłowego nie posiadają odpowiednich kwalifikacji”. Podnosiły się głosy, że „nieraz lepiej człowiekowi (w domyśle – kobiecie) wiele rzeczy nie znać i nie wiedzieć, bo nie każde zaspokojenie ciekawości przyczynia się do umoralnienia i uszczęśliwienia”. Jeden publicysta z drugim zalecali umiar w dawkowaniu dziewczętom wiedzy, by nie wychować „niesmacznych sawantek”, gdzie „sawantka” oznaczała właśnie kobietę wykształconą.

I tu płynnie przechodzimy do pewnej osobliwej persony, jaką jest nie kto inny, a sam Paul Julius Mobius. Otóż pewnego słonecznego dnia 1900 roku ten niemiecki neurolog podjął decyzję o publikacji niejakiego dzieła o tytule: „O umysłowym i moralnym niedorozwoju kobiety”. Żadna, powtarzam żadna inna praca nie przyniosła mu tyle rozgłosu i sławy, czujecie to? Ten rzekomo wykształcony człowiek, który ukończył studia filozoficzne, teologiczne i medyczne miał takie oto hobby, że w wolnym czasie udowadniał wyższość mężczyzn nad kobietami. Praca usłana jest cytatami takimi jak: „Cały postęp pochodzi od mężczyzn. Kobieta niejednokrotnie ciąży mu wagą ołowiu”. Mobius klasycznie zwracał uwagę na to, że „maciczne dystorsje” prowadzą u kobiet do histerii – którą należy leczyć naturalnie elektrowstrząsami. Mało tego, neurolog twierdził, że kobiety posiadają zbyt mały mózg, aby studiować – i ta teoria wystarczyła, by rzucić realne kłody pod nogi kobietom starającym się o miejsca na uniwersytetach. Jak to możliwe, zapytacie? Otóż publikacja Mobiusa z miejsca stała sią pozycją na tyle poczytną, że doczekała się za życia autora 8 wydań tylko w języku niemieckim.

Neurolog natychmiast stał się idolem tradycjonalistów, którym ani trochę nie podobał się pomysł, ażeby kobiety w ogóle studiowały. Byli za to przychylni teoriom Mobiusa, który grzmiał, że sensem życia kobiety jest zamążpójście, zadowalanie mężczyzny i rodzenie dzieci, cytując autora: „Pod względem umysłowym należy kobiecie dostarczyć wszystkiego tego, co ułatwia powołanie matki, a usunąć wszystko to, co je utrudni”. Dziewczyny, jeśli zastanawiałyście się kiedyś skąd taka nasza babska tendencja do gadulstwa i kłótliwości, to doktor spieszy z wyjaśnieniem – powodem jest, ponownie, mały mózg. Mobius rzecze tak: „Obracanie językiem daje kobiecie wiele zadowolenia, jest właściwie kobiecym sportem”. 

 I wisienka na torcie – okazuje się, że kobiety nie tylko nie nadają się do żadnej pracy intelektualnej, ale też nie są w stanie odnieść jakichkolwiek na tym polu sukcesów, po prostu. Co się okazuje: „Kretynizm kobiet objawia się najbardziej na arenie intelektualnej. Jeśli kobiecie nauka wychodzi, to tylko dlatego, że potrafi bezmyślnie małpować, a przez to robić wrażenie pilnej uczennicy czy studentki, ale duchowo jest bezpłodna”. Podobnie Mobius wypowiadał się na temat pisarek czy artystek – że bezmyślnie małpują mężczyzn, ponieważ same nie są w stanie wymyślić nic odkrywczego, a jeśli taka jedna z drugą jednak przejawia jakikolwiek talent, to jest to kwestia obojniactwa umysłu. Kończąc ten absolutnie bulwersujący wątek napomknę tylko, że Mobius rzekł kiedyś, że Maria Skłodowska-Curie jest, uwaga, „kolejną samiczką bezmyślnie małpującą mężczyzn”. Zachęcam do minuty ciszy z tej okazji. 

minuta ciszy

Zostawmy na chwilę potrzebę akceptacji pana Mobiusa przez tradycjonalistów i skupmy się na rzeczach ważnych. Coraz głośniej mówiono o braku dostępu do edukacji jako o źródle wielu społecznych problemów – takich jak upośledzenie prawne kobiet i dyskryminacja ekonomiczna (razem z niedopuszczaniem kobiet do wielu zawodów i stanowisk). Zaczynało się to również nierozerwalnie wiązać z brakiem praw politycznych. Widziano w tej sytuacji dwa wyjścia – stworzenie żeńskich placówek oświatowych, które raczej nie gwarantowałyby poziomu męskich uczelni lub koedukacja na już istniejących uniwersytetach. 

Podczas gdy nieustająco trwała dyskusja o uczelniach wyższych, w międzyczasie zakładano prywatne akademie, które miały być namiastką uniwersytetów – i dawać jakąkolwiek sposobność do zdobywania wiedzy. W 1868 roku w Krakowie wystartowały Wyższe Kursy dla Kobiet, powołane przez lekarza, przyrodnika i społecznika Adriana Baranieckiego. Słyszało się tu i tam głosy, że jest to „instytucja prowadząca kobiety na bezdroża”, jednak niezależnie od krytyki inicjatywa wspierana była przez władze miejskie, a wśród wykładowców znaleźli się profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, innych męskich uczelni, a także najwybitniejsi nauczyciele szkół średnich. Nie brakowało jednak głosów lekceważących, które Wyższe Kursy określały jako… Baraneum. Instytucja liczyła 5 wydziałów: historyczno-literacki, przyrodniczy, sztuk pięknych, nauk handlowych i gospodarczy, a na zajęcia uczęszczało do 200 słuchaczek rocznie. Problem był jedynie taki, że dyplom ukończenia Wyższych Kursów dla Kobiet nie upoważniał do podjęcia pracy na stanowiskach, gdzie wymagano wyższego wykształcenia – zdobywanie wiedzy miało być w tym przypadku typowo hobbystyczne. 

W latach 60. XIX wieku paryska Sorbona i uniwersytet w Zurychu otworzyły swe podwoje przed studentkami – a zaraz za nimi ruszyły uczelnie skandynawskie. Co ciekawe – w Szwajcarii pierwsze roczniki zapełniły niemal wyłącznie cudzoziemki, głównie Rosjanki, Polki oraz Żydówki z zaboru rosyjskiego. W 1877 roku dyplom odebrała pierwsza Polka – dr Anna Tomaszewicz-Dobrska, która już w wieku 17 lat wyjechała do Zurychu na studia medyczne. Specjalizowała się w zakresie chorób kobiecych i pediatrii, a od 1880 roku prowadziła prywatną praktykę w Warszawie – i jednocześnie pracowała w szpitalu położniczym. 

Kluczowym głosem w sprawie polskiej była jednak opinia Kongresu Pedagogów Polskich, który w 1894 roku orzekł co następuje: „Kongres uchwala dopuszczenie kobiet do studiów na uniwersytetach polskich w charakterze rzeczywistych słuchaczek”. Mimo tego nie brakowało głosów takich jak w korespondencji pewnej anonimowej krakowskiej studentki, zamieszczonej na łamach feministycznego czasopisma „Ster” w 1908 roku: „Rzadki jest wypadek, aby kolega serio dopomógł we studiach początkującej koleżance, za to chętnie zaprosi ją do Jamy Michalikowej lub zaproponuje napawanie się pięknem nocy na Błoniach krakowskich”. Bywało, iż sami profesorowie ignorowali studentki, wygłaszali złośliwe uwagi i starali się je zniechęcić na wszelkie sposoby do dalszej nauki. Nie brakowało też problemów z zakwaterowaniem – studentki w Krakowie mieszkały kątem u zaprzyjaźnionych rodzin, w żeńskich pensjonatach, próbowały szukać samodzielnych pokoi – dopiero w roku 1929 powstał pierwszy żeński akademik. 

Ale z czasem zdarzały się też i sytuacje takie, jak relacjonuje jedna z pierwszych polskich studentek farmacji, Jadwiga Sikorska: „Oto wielki amfiteatr wypełniony szczelnie przez studentów, głowa przy głowie, bo rozeszła się już przedtem wieść, że «ONE» mają pierwszy raz przyjść na wykład. Wprowadzone do sali przez ówczesnego asystenta przy katedrze chemii nieorganicznej, dra Augustyna Wróblewskiego, przyjęte zostałyśmy ogólnym «a – a – a!» przy akompaniamencie lekkiego szurania nogami w ławkach. Onieśmielone, nie odważając się spojrzeć w górę, zdejmowałyśmy przy wieszakach okrycia, gdy wtem krew zastygła nam w żyłach! Jeden z akademików wstaje, wychodzi z ławek i poprzez salę kieruje się wprost do nas… «Z pewnością delegacja od kolegów, aby nas wyprosić» – przemknęło przez myśl nieszczęsnym kobietom. Lecz młodzieniec przystąpiwszy bliżej, grzecznie pomaga niewiastom zdjąć okrycia i ku memu zdumieniu wita się serdecznie ze mną, przypominając mi się jako znajomy z Warszawy, z domu państwa Muklanowiczów. Ten miły odruch uprzejmości ze strony młodziutkiego kolegi odprężył natychmiast nasze nerwy i swobodniej podchodziłyśmy do już przepełnionych ławek. Tu jeszcze jedna przykra chwila, bo aby nas usadowić, pan asystent usunął trzech kolegów z pierwszej ławki i naznaczył te miejsca nalepkami z napisem: «Miejsca dla pań». Ale oto zaczął się wykład i wszystko inne stało się nam już obojętne”.

Konserwatywny Kraków, niczym w 1414 roku, znowu zaczął żyć osobliwością, jaką były studentki-kobiety – rozpoznawane w miejscach publicznych, fotografowane, wyłapywane przy pomocy lornetek w teatrach, zyskały rozgłos z tego prostego tytułu, jakim było uczęszczanie na studia. Jadwiga Sikorska wspomina, że ciotki załamywały ręce: „Żaden kawaler się do ciebie nie zbliży, bo będzie cię czuć karbolem i jodoformem!”, „Ręce sobie zniszczysz”, „Męża nie dostaniesz, bo mężczyźni nie lubią uczonych kobiet!”. Cecylia Wasilewska podkreśla, że „pierwsze studentki rekrutowały się spośród kobiet, które dla nauki poświęciły: spokój, dobrobyt, wygody i radości wieku młodego. Walcząc na ogól z ciężkimi warunkami życia, z niedowierzeniem obcych i swoich, z daleka od kraju, przebojem zdobywały niedostępne dotychczas placówki”. 

Jolanta Kolbuszewska w pracy „Kobieta uczoną – droga Polek do samodzielności naukowej” zwraca uwagę, że to właśnie dzięki ich sile i samozaparciu rosła wiara w potęgę kobiecego intelektu. Po raz kolejny – kwestie, które dziś wydają nam się tak oczywiste, jeszcze niedawno były przywilejem wywalczonym i wyszarpanym, okupionym ponadprzeciętną determinacją i niezłomnością. Wznieśmy zatem toast za Nawojkę i wszystkie studentki, które przyszły po niej – obyśmy nigdy już nie musiały przebierać się za mężczyzn, by egzekwować swoje święte prawo do nauki i edukacji. Do dna!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *